Gdzie są tamci architekci, czyli płyta nadal funkcjonalna

Niezwykłe, jak zróżnicowane jest budownictwo w Białymstoku – zarówno pod względem form architektonicznych, jak i układów mieszkań oraz całych osiedli. Codziennie odwiedzam nieruchomości i nie mogę przestać się dziwić: jak to możliwe, że starsze mieszkania z czasów PRL bywają nie tylko bardziej funkcjonalne, ale też zwyczajnie wygodniejsze do życia.
Mistrzostwo w 48 metrach
Często jestem pod ogromnym wrażeniem kunsztu architektów, którzy tworzyli rozkłady mieszkań w wielkiej płycie. Na 48 m² potrafili zaplanować trzy (!) pokoje, oddzielną kuchnię z oknem, łazienkę, osobne wc i przedpokój z miejscem na pojemną szafę. To nie był przypadek – to była koncepcja. Przemyślana i funkcjonalna.
A dziś? Niejednokrotnie widziałam mieszkania z ostatnich lat, w których te same 48 m² mieszczą malutką sypialnię, ciemny salon z aneksem kuchennym (zaledwie półtora metra długości blatu, bo lodówka i płyta zajmują połowę), łazienkę i szeroki, ale zupełnie niepraktyczny korytarz, w którym zmieszczą się co najwyżej trzy kurtki. Ciemne narożniki, marnotrawstwo przestrzeni, panoramiczne okna, przez które i tak światło nie dociera do całego pomieszczenia.... Szkoda.
Czy rozkład z PRL-u to objęty patentem sekret?
Czasem żartuję, że układ mieszkań z lat 70. i 80. musiał być objęty jakimś zakazanym patentem, którego dziś nie wolno powielać. A przecież to były rozwiązania proste i tanie – także w zakresie pionów wentylacyjnych i wodno-kanalizacyjnych. Proste bryły budynków nadrabiały jakością planowania przestrzennego.
Przykład? Osiedle Piasta. Czteropiętrowe bloki są ustawione schodkowo – każdy kolejny jest nieco cofnięty względem poprzedniego. Efekt? Ciekawszy wygląd i znacznie lepsze doświetlenie mieszkań. Wszystko zgodnie z kierunkami padania światła – z głową i sercem. Tymczasem dziś często widuję ambitne bryły, które – choć efektowne – prowadzą do ciemnych zakamarków, niepraktycznych wykuszy i pokojów o dziwnych proporcjach. Nie chcę wskazywać konkretnych przykładów – ktoś mógł wybrać je z serca. Ale jeśli znacie nowe inwestycje, to z pewnością sami potraficie sobie takie przypomnieć.
Osiedle jako całość – przemyślana tkanka miejska
W latach 60–80-tych budowano całe osiedla. I to widać. Dobrym przykładem jest Słoneczny Stok. Projektanci tworzyli koncepcję całego obszaru – z właściwym rozmieszczeniem budynków, dostosowaniem ich do naturalnych spadków terenu, z uwzględnieniem nasłonecznienia i… przepływu powietrza. Tak, właśnie! Te charakterystyczne „korytarze” między blokami to nie przypadek. Dzięki nim osiedle oddycha – dosłownie i w przenośni. Budując całą dzielnicę od zera, uwzględniano też szkoły, przedszkola, sklepy, przychodnie, a nawet amfiteatry (Zielone Wzgórza, Słoneczny Stok). Plac zabaw był dostępny z każdego mieszkania w zasięgu wzroku. To była wygoda – i dla dzieci, i dla rodziców, którzy mogli spokojnie gotować obiad, mając oko na swoje pociechy przez okno kuchni.
A dziś?
Współczesne inwestycje to pojedyncze strzały deweloperów. Rozumiem, że ich celem jest sprzedaż, a nie spełnianie funkcji społecznych. Ale smutno się patrzy, gdy duże osiedle – jak np. Nowa Wygoda (Kombinat Budowlany) – choć estetyczne i schludne, to pozbawione jest własnej infrastruktury. Owszem, korzysta z punktów miejskich, ale są one już w pewnej odległości. Brakuje placu zabaw tuż pod blokiem, świetlicy, miejsca integracji. Nie chodzi o krytykę, lecz o refleksję. Czy naprawdę nie da się dziś zaprojektować osiedla tak, by było równie funkcjonalne, jak te z minionej epoki?
Zieleń, powietrze, parkowanie
Dziś niemal każdy metr ziemi to potencjalny zysk. A każdy skrawek zieleni – koszt. Tymczasem na osiedlach z lat 70. zieleni było dużo. I co ciekawe – mimo że wtedy niemal nikt nie miał samochodu, dziś na tych starych osiedlach często łatwiej o miejsce parkingowe niż na nowych.
Przykład? Znów Piasta. Choć niegdyś zaprojektowane z myślą o 4-5 samochodach na blok, dziś – po odpowiednich adaptacjach – są w stanie pomieścić auta niemal każdego mieszkańca. W nowych osiedlach to niestety nie zawsze jest możliwe. Oczywiście wiem, skąd ta różnica. W PRL nie kalkulowano kosztów w Excelu. Liczył się plan dziesięcioletni – by zapewnić ludziom dach nad głową. Dziś – liczy się zysk. To naturalne. Ale mimo wszystko… trochę szkoda.
Na koniec
Wiem, że czasy się zmieniły. Rozumiem, że inne są priorytety, inne możliwości. Ale kocham tę przestrzeń, ten oddech i ten zieleń starych osiedli z wielkiej płyty. I wiem, że nie jestem w tym sama. Może warto wrócić choćby do niektórych koncepcji sprzed lat? Dla dobra mieszkańców. I zwykłej, codziennej wygody życia.